Gutek z Charleston, to Gutek, jakiego jeszcze nie znaliśmy

fot. marinalife.com

„Gutek z Charleston, to Gutek, jakiego jeszcze nie znaliśmy” – osobiste wspomnienia o Gutku komandora Jacht Klubu Stoczni Gdańskiej Andrzeja Szrubkowskiego.

„Wiedza o Gutku i jego drodze na oceany to materiał na książkę, a nawet kilka książek. W Jacht Klubie Stoczni Gdańskiej pojawił się na przełomie lat 70/80 ubiegłego wieku. W tym czasie w Jacht Klubie funkcjonowała jedna z większych, jeżeli nie największa wylęgarnia talentów w żeglarskich klasach przygotowawczych i olimpijskich. Liczba zawodników grubo przekraczała setkę.

Rówieśników Gutka było kilkudziesięciu, ale Gutek od zawsze wyróżniał się na tle grupy. Miewał własne, oryginalne i niekonwencjonalne pomysły na swoją obecność w procesie reżimu treningowego. Wychował się i mieszkał w Górkach Zachodnich, niezbyt wówczas reprezentacyjnej dzielnicy Gdańska, która w jego przypadku miała tę zaletę, że na jej terenie zlokalizowane były kluby żeglarskie. To była szansa na rozproszenie młodzieńczej energii.

Jaki był wtedy Gutek? Na start jednych z regat, które przypadały akurat w terminie jego komunii, przybył zaraz po wyjściu z kościoła: w czarnym garniturku, białej koszuli, lakierkach. Nie marnował czasu na przebieranie. Wsiadł na Cadeta, na którym żeglował jako załogant. Wiało, więc wrócił w stanie mocno „sfatygowanym”. Zawsze chodził  na skróty, ważny był cel, lekceważył swoje materialne ograniczenia i bezpieczeństwo. Dlatego często zdarzały mu się jakieś urazy: to złamana ręka, a to rozbita głowa. Ignorował zagrożenia, jak gdyby uważał się za nieśmiertelnego.

Śledząc jego wyczyny w trwających regatach VELUX 5 OCEANS nie sposób nie dostrzec analogii. Wszyscy, którzy znają go osobiście, obawiali się najbardziej tego, że w ferworze walki zapomni o sobie i to wyeliminuje go z regat. Ocenialiśmy tę skłonność Gutka jako jego największe zagrożenie.

Jak dotąd w tych swoich nieszczęściach miewał jednak dużo szczęścia –  każdy z jego przypadków kończył się bez poważniejszych konsekwencji dla celu i drogi, po której się poruszał.

Przez znaczną część swojej początkowej kariery Gutek był załogantem. Zawsze wymagał od innych tyle, ile od siebie, i bywał w tym niezwykle radykalny. Tego nie był w stanie znieść na dłuższą metę żaden ze sterników. Dla Gutka pozostała więc tylko jedna droga – samotna żegluga. Nie znaczy to, że nie potrafił pływać w załodze. Pływał, i to wiele razy. Skutek jednak był zawsze taki sam: Gutek nie był zadowolony.

Czy kibicuję Gutkowi? Wszyscy śledzimy regaty od startu w La Rochelle, dzień po dniu, aż po drogę do Charleston. Śledzić będziemy też i ostatni etap. Nie jeden raz zbieraliśmy się do napisania do Gutka, jednak cóż moglibyśmy napisać? Parę wyświechtanych frazesów? Dlatego pierwszy raz napisałem dopiero wtedy, gdy wyszedł z Fortalezy. Uznałem, że to dla niego najtrudniejszy kawałek trasy – bez przeciwnika i bardzo zachowawczy –  bo balast, bo bukszpryt, bo żebra. Wyścig prawie bez celu. Wyścig z samym sobą. To nudne i trudne.

Moim zdaniem udział Gutka w tych regatach to dla niego przełom. Na pierwszym i do połowy 2 etapu Gutek był taki, jakim go pamiętamy z lat wcześniejszych. Potem następować zaczęła zmiana. Gutek w Charleston, to Gutek, jakiego jeszcze nie znaliśmy. Wydoroślał. To bardzo korzystna zmiana, bo nie zmieniła tego, co w Gutku najważniejsze: odważnych i nieszablonowych decyzji, determinacji, woli walki. Podejście do Wellington i finisz w Punta del Este – majstersztyki. Jasne, że po 4 etapach mogłoby być lepiej. Jest, jak jest. Ostatni etap z walką o drugie miejsce będzie należał do Gutka, jeżeli tylko łódka OPERON okaże się nie mniej wytrzymała od sternika. No, może z Bradem nie wygra. Choć to także jest możliwe.

Życzymy Gutkowi, żeby dotarł do La Rochelle, a potem do Polski. Może nas odwiedzi. Czekamy!

I niech nie da uwieść się mediom, bo kolejny żeglarski celebryta to byłaby przesada.”